Kołobrzeski Spleen

26 lut 2010

Kup pan cegłę przez internet

Nie ma to jak tydzień pod znakiem 'mam dla Pana paczkę'. Dzień w dzień dzwonił do mnie jakiś kurier, za każdym razem z innej firmy, żeby mi to zakomunikować. Oczywiście nigdy nie było mnie w domu i albo musieliśmy się spotykać w pół drogi albo gość mówił: "To co, zostawię tę paczkę (u fryzjera/w sklepie/na parkingu w budce u ciecia*)" *(niewłaściwe skreślić). I jak to się ma do twierdzenia sprzedającego, że reklamacja uznana będzie tylko wtedy, jeśli otworzy się paczkę przy kurierze i spisze protokół. Jak zostawi u fryzjera to fryzjer ma to generalnie w dupie. Jak spotkam się z kurierem na mieście i pada mi śnieg na łeb, zawiewa pod kołnierz i śmigają mi auta, bo stoję przy ruchliwej przelotówce, a nadawca zapakował tę paczkę tak, że musiałbym ją piłą tarczową otwierać, to nie ma co oczekiwać, że ją przy nim otworzę. Ależ te kupowanie przez internet niebezpieczne! Ale spoko - żyrafa przyjechała nietknięta. Tymczasowo została wkomponowana między telewizor a router. Czuję, że będzie to afrykańska żyrafa wędrowna i zajmie jej chwilę nim uwije sobie gniazdko w miejscu docelowym.

Żona natomiast, zakwestionowała ozdobę na kontakt, pytając czemu ma kształt liści marihuany. Wybaczyłem oczywiście jej ignorancję, gdyż autor projektu ozdoby bezsprzecznie sugerował się rącznikiem pospolitym (ricinus communis) zwyczajowo nazywanym kleszczowiną pospolitą lub rycynusem. Widać to wyraźnie na poniższych ilustracjach.


Rącznik pospolity


Dekoracja kontaktu

23 lut 2010

Jak Polacy Santa Cruz zdobywali



W mieście o wdzięcznej nazwie Pacyfica jest najciekawiej położony Taco Bell jaki widziałem. Z okna widać bezkres oceanu i ekipy na deskach surfingowych, polujące na większe fale. Kilka metrów na południowy-zachód, praktycznie na samej plaży, położony jest dość spory dom, w którym mieszka Steve. Steve to gość po trzydziestce, który wygląda na znacznie więcej z racji kompletnej arogancji wobec swojej aparycji. Brudny, wytatuowany, nieogolony typ, który zajmuje się w większości przypadków egzystencją. Nikt nie wie z czego żyje, ale żyje mu się lepiej niż wielu ludziom na tej planecie. Wyzwolony, radosny, ceniący wolność i komfort - generalnie lejący na system ziomal. Co wieczór, przy ognisku rozpalonym tuż przy jego chałupie, w towarzystwie oceanu, gromadziło się mnóstwo osób - surferów, przechodniów, znajomych. Przy dźwiękach jego gitary, przy litrach piwa i fajce, snuły się historie, które każdy z przybyszów przynosił ze sobą. Naszą kartą przetargową zawsze była Anka - blondynka nie grzesząca inteligencją, przytaszczona z polski nie wiadomo po co przez mojego kumpla na letnią wyprawę po Stanach tego roku. Taplała się skąpo ubrana, po nocy w tym Pacyfiku przy generalnej uciesze gawiedzi, gdy my z radością korzystaliśmy z darmowego browara i innych uciech.

Któregoś ranka, po jednej z takich imprez, naszła nas chęć na wycieczkę do Santa Cruz. Przewodniki po Kalifornii uznawały to miasto, a w szczególności skalne mosty w jego okolicy, za pozycję obowiązkową. Wyprawę skrzętnie obmyśliliśmy dzień wcześniej przy ognisku u Steve'a. Dwa ważne punkty, które gwarantowały dotarcie i powrót tego samego dnia uwzględniały: zostawić blondynę na chacie, co by się pod nogami nie plątała oraz wyjechać WCZEŚNIE rano. Oczywiście zostawić blondynę na chacie szczególnie trudno nie było, gdyż sens jej istnienia kręcił się wokół słońca i plaży, a każda przygoda wymagająca nieco wysiłku psuła jej koncepcję na letni pobyt w Cali. Wstać rano natomiast już tak łatwo nie było - szczególnie, że Steve wieczór wcześniej przeszedł sam siebie z oferowanymi trunkami. Zanim doczłapaliśmy się z naszej willi na autostradę, biegnącą przy Taco Bell, było już południe.



62 mile to niby nie dużo. Poza tym droga malownicza, pogoda wyborna, nic tylko łapać stopa. Pech chciał, że komuś tak się ten dzień i malownicza trasa spodobała, że z niej wypadł wprost do oceanu ze skutkiem śmiertelnym. I tak my, dwa zmarnowane trudami wczorajszego wieczora imigranty, ustawione z kciukami wyciągniętymi do góry, gotowi łapać auta, patrzymy jak nadjeżdża policja, stawia blokadę i każe zawracać. Na naszych oczach Pacific Coast Hwy została zamknięta.

No ale. Co robi Polak, gdy po ciężkich trudach poranka wyruszy w końcu w podróż? Przecież nie zawróci go byle błahostka! Krew przodków, bohaterów dywizjonu 303, bitwy pod Monte Cassino i Grunwaldem buzuje i każe tym bardziej, na przekór przeciwnościom losu, brnąć dalej, z uporem! Postanowiliśmy ominąć więc kordon policji i ruszyć pieszo. Gdzieś ten wypadek przecież się odbył i zawracają pewnie ludzi z przeciwnej strony więc ktoś nas weźmie. A że puścić nas drogą nie chcieli, zatoczyliśmy lekkie koło i ruszyliśmy ... w góry. Czy raczej w klify. Coś co z początku wydawało się małym wzniesieniem, pagórkiem ledwie, porośniętym suchymi badylami, okazało się ryzykowną przeprawą przez cholerne klify. Doszło do tego, że po przebyciu kilku kilometrów faktycznie dotarliśmy w okolice drogi, tyle że droga ta była kilkadziesiąt metrów poniżej ... pionowej ściany. Po dłuższych błądzeniach i wykonaniu szeregu spektakularnych fotek, znaleźliśmy w miarę rozsądne zejście i ustawiliśmy się przy drodze, gdzie dawno już wznowiono normalny ruch. Zbliżała się 16:00.


Łapanie stopa nie należało do najtrudniejszych. Kilka minut później siedzieliśmy już na tylnym siedzeniu SUVa podziwiając spektakularne widoki mijanej okolicy. Po przejechaniu kilku kilometrów, młode małżeństwo, które było tak miłe i zabrało nas w podróż do samego Santa Cruz, zaoferowało zapalenie małego spliffa, co by umilić, wystarczająco miłą, moim zdaniem, wyprawę. Parę chwil później nic już nie było takie samo.


Santa Cruz przywitało nas zachodzącym słońcem. Skalne mosty były niesamowite, w mieście było uroczo, foki wesoło hmm... gruchały? (właściwie jakie dźwięki wydają foki) ale droga powrotna wydawała się strasznym wyzwaniem. Kilka godzin później po zwiedzeniu wszystkiego co się dało, zapadła całkowita ciemność. No tak. Kto weźmie dwóch chłopaków, których ledwo widać, wyglądających na dość zmarnowanych trudami drogi i zawiezie do domu? Kwadranse mijały, zrobiła się 23:00 i sytuacja jak zwykle o tej porze, jeśli chodzi o łapanie stopa, robiła się dość beznadziejna. Ale jak to bywa w podróżach na stopa - gdy przychodzi zwątpienie, tuż za nim nadchodzi zbawienie. Zbawienie miało koło czterdziestki i zwało się Sarah. Powiedziała, że widziała nas wcześniej jak tu stoimy, a że ma dzieci w naszym wieku to nie mogła nas tak zostawić. Mimo, że mieszkała w Santa Cruz postanowiła uratować biednych, ... czy może raczej głupich, Słowian. Zawiozła nas pod drzwi domu, by sama wracać w środku nocy z powrotem. Z czasem, podczas kolejnych podróży, przywykliśmy do takich ludzi, którzy mimo, iż mieli nie po drodze, zawozili nas tam gdzie chcieliśmy.

22 lut 2010

Dekorator

Zachęcony owocnym rozpoczęciem nowego roku, postanowiłem ocieplić wizerunek dużego pokoju, bo coś po poślubnym szale remontowym, gdzieś zgubiliśmy chęć wykańczania naszej chałupy. Na pierwszy ogień poszły rolety, żeby zapewnić nieco intymności, a ich intensywny kolor ożywił nieco blade kolory ścian. W dalszej kolejności drzwi przesuwne aby nieco oddzielić się od korytarza. No ale charakter pomieszczeń to przede wszystkim dodatki - te małe pierdułki, które sprawiają, że czujemy się jak w domu. W piątkowy wieczór utonąłem w odmętach stron internetowych traktujących o szeroko rozumianej dekoracji mieszkań. Błądziłem, zamawiałem, mierzyłem i szukałem - co tu jeszcze. W przerwach w mierzeniu zaglądałem do lodówki po kolejne piwko aby wizja wymarzonego apartamentu nie prysła. Następne co pamiętam to blask słońca wpadający przez okno dachowe, sygnalizujący, że to już poranek. Szybka bieganina myśli, podsumowanie dnia poprzedniego i pytanie: "Czy ja kurwa zamówiłem tę żyrafę?". Tak, zamówiłem afrykańską żyrafę. Jebaną, czarną żyrafę z długą szyją.

Opowiadając kobicie tę historię miałem jedną z największych śmiechawek w swoim życiu. I do tej pory nie wiem gdzie ja tę żyrafę upchnę :) Jak już przyjdzie to będę musiał poprosić czteropaka tyskiego żeby przypomniał co miałem z nią zrobić.

Ah, no i liścia na kontakt też kupiłem :P


... jest zajebiiiiiiiiiisty :)

14 lut 2010

Eurowizja 2010

Hahahahahahaha. Kocham Eurowizję. Co roku poświęcam jej nieco miejsca. Eliminacje. Zostają dwie piosenki. Oto one:




Zamykam oczy. Puszczam jedną i drugą. Co chcieliby słuchać Europejczycy jadąc autem do pracy. No jasne, że to drugie. Na bank. W ipodzie funkcja repeat póki nie strzelą sobie w łeb. Kim jest Mroziński? Wystąpił w kilku odcinkach "Na dobre i na złe" i śpiewa w "Jaka to melodia". To wystarczy by wygrał miażdżącą liczbą głosów. Tylko wydaje mi się, że Norwedzy i Hiszpanie nie oglądają "Na dobre i na złe". Porażka. Pozdrawiam tych co wysłali na niego smsa. Jesteście wielcy! Demokracja to straszny ustrój.

Kosmiczne plaże

Warto zobaczyć to na własne oczy, bo morze tej zimy jest zdecydowanie wyjątkowe.



Na piechotę na Bornholm? Czemu nie.

10 lut 2010

Lodołamacz

Nic się u mnie nie dzieje, bo się w grę wciągnąłem. Okazało się, że ma 3 części. Właśnie przeszedłem ostatnią. W końcu się oderwę!

Icebreaker 1, Icebreaker The Red Clan, Icebreaker The Gathering.

5 lut 2010

Sample

Sample, sample. Co by człowiek bez nich zrobił...



(wyłączyć po 30 sekundach)

.. i puścić jedyny słuszny, niestety, numer z Blueprint III. Najśmieszniejsze w tym albumie jest to, że miał być wyprodukowany przez Kanye lub Timbalanda. Ale Jay-Z wybredny jest. I tak, na płycie jest 8 numerów Kanye i 2 Timberlanda z całej 16. Bit do tego numeru wyprodukowali: Al Shux, Janet Sewell-Ulepic & Angela Hunte. I to ich jedyny kawałek w gronie 16 :D To się nazywa odświeżyć sampel! :P



A jeśli o samplach mowa to nie można pominąć The Rootsów. (Wyłączyć w razie długich sampli i przejść do kolejnego klipu).



I ten piękny, spadający bas z tą perkusją...



No i szaleniec na dziś :)


I'm feeling lucky today! :)

4 lut 2010

Na Ibizę za stówkę

Dopiero zorientowałem się, że od grudnia zeszłego roku Ryanair wprowadził wyloty z Goleniowa do Dusserdolf'u (WEEZE). Z jednej strony należy zauważyć, że za 40zł (roundtrip) można polecieć sobie na lotnisko oddalone o 2km od granicy z Holandią. Tak, tak - narkowczasy jeszcze nigdy nie były tak tanie. Z drugiej strony, z lotniska Weeze, przesiadek czeka na nas całe stado. Np. na marzec, bilet w obie strony z Weeze na Ibizę (rymuje się), to koszt 10EUR za osobę. Generalnie za 100zl możesz sprawdzić czy na Ibizie obecnie jest cieplej niż u nas. To koszt pół baku wachy dla mojego autka. A to oczywiście jedna z opcji, bo docelowo są jeszcze lotniska we Francji, Portugalii, Włoszech czy Szwecji. Rezerwacja dziś do północy obniża cenę o 30%. Ale spokojnie. Te oferty pojawiają się co chwilę. Czas na urlop?

Strona Ryanair.

3 lut 2010

Wiersz na dziś

O podróży mojej żony do Sopotu...

Srebrny termos zabiorę teściowej
Ugotuję ci jajka na drogę
Ciepły sweter dam i morskiej soli
Do woli

Brnij moje dziewczę starym PeKaPem
Zabierz na wszelki wypadek łopatę
A kiedy tabor się z torów obsunie
Kop tunel

Nim się obejrzysz będziesz u celu
Wielu wyruszy, dotrze niewielu
Twardsze przetrwają, wyginą te słabsze
Jak zawsze

A u nas...


Przyjedź nad Bałtyk i znajdź niedźwiedzia polarnego.

EDIT: A co do bukmachera. Coś trzeba w końcu przegrać. Dziś w niemieckim Klingenthal będą skakać nartoskoczki. Małysz w kwalifikacjach miał najdalszy skok ale nie do końca mu się udało bo dziwnie liczą teraz te punkty. Poza tym Mateja w środku nocy wiózł mu nowy kombinezon, którego Adam nie lubi. I takie tam inne nowiny lecą wprost z niemiaszkolandu. Przekornie stawiam na Koflera przeciw Małyszowi (1.85) i na Kranjca przeciwko Jacobsenowi (1.65). I tutaj kończą się rzeczy racjonalnie możliwe, bo do całego kuponu dorzucam Spartaka Moskve kontra Lokomotiv Yaroslav z rosyjskiej ligi hokejowej (3.50). To ostatnie na własną odpowiedzialność:) Tak czy owak, w sumie 10.68 to już dobry współczynnik żeby zagrać za zeta :P

2 lut 2010

Wypierdolić waszą ofertę to pikuś

Wczorajsza podróż do Szczecina to prawdziwa trauma. Jest taki odcinek z naszej wioski do trasy Gdańsk - Szczecin, który pozbawił mnie złudzeń. Świetny OS dla 4 kołowego napędu ale nie dla służbowego pierdziela. Średnia 40km/h i uwaga, wchodzę w wiraż. Biały, muldowaty korytarz wycięty w zaspie. Not cool.

A wieczorkiem wizyta Pana od ubezpieczeń. Reprezentant złodziei starał się wcisnąć mi niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju, rocznicowy pakiet. Zobrazował mi 5 wariantów pakietu na słupkach, które oznaczały mniej więcej jak dużo złodzieje ściągną ze mnie w przeciągu mojego życia i jakie ochłapy zaproponują mi o ile dożyję do 60. Obiecywał lukratywne zyski jeśli urwie mi rękę, nogę albo oko (w moim przypadku są duże szanse). Dorzucał pakiet chorób śmiertelnych. 10 podstawowych. Za dodatkową bańkę w skali roku obiecywał dorzucić kilka innych. Obrażony wyszedł i kazał podpisać oświadczenie, że wiem z jakich to wspaniałości rezygnuję i że następna okazja na takie PROMOCJE może się już nie zdarzyć.

Może jestem kurwa ograniczony, mało perspektywicznie myślę, albo wyjątkowo nienawidzę tego reprezentanta walącego do mnie sztampą podejścia do klienta rodem z tych ich szkoleń akwizytorów w hotelu Gołębiewski ale dla mnie to zwykli złodzieje z procentem od podpisanych aneksów. A jeszcze nie daj Boże podpisałbym aneks gdzie 10 podstawowych chorób miałbym w pakiecie, a zachorował na jedenastą. Ech plułbym sobie w brodę. Tak więc na chłopski rozum - nie mam nic - urwie mi łapę to będzie to mój świadomy wybór, że nie dostanę rekompensaty. Moja obecna polisa pozwala opłacić trumnę i księdza. Wypierdalać z bonusami. Jak chorować to krótko i skutecznie.

EDIT:
Aha. Co do bukmachera. Mamy dziś pojedynek Kubota z Panem co zwie się Zeballos Horacio. 10 miejsc wyżej w ATP pan Horacio jest i jest faworytem, ale przekornie dajemy na Kubota, bo podskoczył nam w tym tygodniu o 25 miejsc w rankingu - współczynnik 2.15. To tyle na dziś. Pnij się panie Łukaszu.