Kołobrzeski Spleen

23 lut 2010

Jak Polacy Santa Cruz zdobywali



W mieście o wdzięcznej nazwie Pacyfica jest najciekawiej położony Taco Bell jaki widziałem. Z okna widać bezkres oceanu i ekipy na deskach surfingowych, polujące na większe fale. Kilka metrów na południowy-zachód, praktycznie na samej plaży, położony jest dość spory dom, w którym mieszka Steve. Steve to gość po trzydziestce, który wygląda na znacznie więcej z racji kompletnej arogancji wobec swojej aparycji. Brudny, wytatuowany, nieogolony typ, który zajmuje się w większości przypadków egzystencją. Nikt nie wie z czego żyje, ale żyje mu się lepiej niż wielu ludziom na tej planecie. Wyzwolony, radosny, ceniący wolność i komfort - generalnie lejący na system ziomal. Co wieczór, przy ognisku rozpalonym tuż przy jego chałupie, w towarzystwie oceanu, gromadziło się mnóstwo osób - surferów, przechodniów, znajomych. Przy dźwiękach jego gitary, przy litrach piwa i fajce, snuły się historie, które każdy z przybyszów przynosił ze sobą. Naszą kartą przetargową zawsze była Anka - blondynka nie grzesząca inteligencją, przytaszczona z polski nie wiadomo po co przez mojego kumpla na letnią wyprawę po Stanach tego roku. Taplała się skąpo ubrana, po nocy w tym Pacyfiku przy generalnej uciesze gawiedzi, gdy my z radością korzystaliśmy z darmowego browara i innych uciech.

Któregoś ranka, po jednej z takich imprez, naszła nas chęć na wycieczkę do Santa Cruz. Przewodniki po Kalifornii uznawały to miasto, a w szczególności skalne mosty w jego okolicy, za pozycję obowiązkową. Wyprawę skrzętnie obmyśliliśmy dzień wcześniej przy ognisku u Steve'a. Dwa ważne punkty, które gwarantowały dotarcie i powrót tego samego dnia uwzględniały: zostawić blondynę na chacie, co by się pod nogami nie plątała oraz wyjechać WCZEŚNIE rano. Oczywiście zostawić blondynę na chacie szczególnie trudno nie było, gdyż sens jej istnienia kręcił się wokół słońca i plaży, a każda przygoda wymagająca nieco wysiłku psuła jej koncepcję na letni pobyt w Cali. Wstać rano natomiast już tak łatwo nie było - szczególnie, że Steve wieczór wcześniej przeszedł sam siebie z oferowanymi trunkami. Zanim doczłapaliśmy się z naszej willi na autostradę, biegnącą przy Taco Bell, było już południe.



62 mile to niby nie dużo. Poza tym droga malownicza, pogoda wyborna, nic tylko łapać stopa. Pech chciał, że komuś tak się ten dzień i malownicza trasa spodobała, że z niej wypadł wprost do oceanu ze skutkiem śmiertelnym. I tak my, dwa zmarnowane trudami wczorajszego wieczora imigranty, ustawione z kciukami wyciągniętymi do góry, gotowi łapać auta, patrzymy jak nadjeżdża policja, stawia blokadę i każe zawracać. Na naszych oczach Pacific Coast Hwy została zamknięta.

No ale. Co robi Polak, gdy po ciężkich trudach poranka wyruszy w końcu w podróż? Przecież nie zawróci go byle błahostka! Krew przodków, bohaterów dywizjonu 303, bitwy pod Monte Cassino i Grunwaldem buzuje i każe tym bardziej, na przekór przeciwnościom losu, brnąć dalej, z uporem! Postanowiliśmy ominąć więc kordon policji i ruszyć pieszo. Gdzieś ten wypadek przecież się odbył i zawracają pewnie ludzi z przeciwnej strony więc ktoś nas weźmie. A że puścić nas drogą nie chcieli, zatoczyliśmy lekkie koło i ruszyliśmy ... w góry. Czy raczej w klify. Coś co z początku wydawało się małym wzniesieniem, pagórkiem ledwie, porośniętym suchymi badylami, okazało się ryzykowną przeprawą przez cholerne klify. Doszło do tego, że po przebyciu kilku kilometrów faktycznie dotarliśmy w okolice drogi, tyle że droga ta była kilkadziesiąt metrów poniżej ... pionowej ściany. Po dłuższych błądzeniach i wykonaniu szeregu spektakularnych fotek, znaleźliśmy w miarę rozsądne zejście i ustawiliśmy się przy drodze, gdzie dawno już wznowiono normalny ruch. Zbliżała się 16:00.


Łapanie stopa nie należało do najtrudniejszych. Kilka minut później siedzieliśmy już na tylnym siedzeniu SUVa podziwiając spektakularne widoki mijanej okolicy. Po przejechaniu kilku kilometrów, młode małżeństwo, które było tak miłe i zabrało nas w podróż do samego Santa Cruz, zaoferowało zapalenie małego spliffa, co by umilić, wystarczająco miłą, moim zdaniem, wyprawę. Parę chwil później nic już nie było takie samo.


Santa Cruz przywitało nas zachodzącym słońcem. Skalne mosty były niesamowite, w mieście było uroczo, foki wesoło hmm... gruchały? (właściwie jakie dźwięki wydają foki) ale droga powrotna wydawała się strasznym wyzwaniem. Kilka godzin później po zwiedzeniu wszystkiego co się dało, zapadła całkowita ciemność. No tak. Kto weźmie dwóch chłopaków, których ledwo widać, wyglądających na dość zmarnowanych trudami drogi i zawiezie do domu? Kwadranse mijały, zrobiła się 23:00 i sytuacja jak zwykle o tej porze, jeśli chodzi o łapanie stopa, robiła się dość beznadziejna. Ale jak to bywa w podróżach na stopa - gdy przychodzi zwątpienie, tuż za nim nadchodzi zbawienie. Zbawienie miało koło czterdziestki i zwało się Sarah. Powiedziała, że widziała nas wcześniej jak tu stoimy, a że ma dzieci w naszym wieku to nie mogła nas tak zostawić. Mimo, że mieszkała w Santa Cruz postanowiła uratować biednych, ... czy może raczej głupich, Słowian. Zawiozła nas pod drzwi domu, by sama wracać w środku nocy z powrotem. Z czasem, podczas kolejnych podróży, przywykliśmy do takich ludzi, którzy mimo, iż mieli nie po drodze, zawozili nas tam gdzie chcieliśmy.

Brak komentarzy: