Kołobrzeski Spleen

11 kwi 2010

Nie przepadam za lataniem

Powiem więcej. Nie lubię latać. Mam dość konkretny lęk wysokości prawdę mówiąc. W samolocie zawsze czuję, że nie mam się czego złapać. Kiedy zaczynają się turbulencje w locie, lub co gorsza, zaczyna się lądowanie czy start, kiedy maszyna wykonuje te swoje gwałtowne zmiany wysokości, które pakują ci żołądek do gardła, chwytam się siedzenia. Zamykam oczy. Staram się niby myśleć o czymś innym. Choć najczęściej korzystam ze znieczulenia serwowanego przez stewardessy w postaci drinków. Tak czy owak, czego się nie złapię - spadnie to razem ze mną. I zastanawiał mnie ten zwyczaj owacji po udanym lądowaniu w różnych zakątkach świata. Ta euforia po poczuciu gruntu pod nogami. Tak jakby każdy kolejny lot był wyzwaniem.

Kiedy zapytałem pilota awionetki pocztowej, która ładowała na pokład 4 osoby załogi, kryjąc jak mogłem najlepiej swoje obawy głęboko pod maskę spokojnego człowieka, który to jego lot jako pilota na trasie Jackson - Denver - spytał tylko "licząc ten?". I roześmiał mi się w twarz. Potem zważył nas i nasze bagaże i stwierdził "uf dobrze że nie leci ze mną mój drugi pilot i mam już mniej paliwa w baku, bo prawdopodobnie nie poderwalibyśmy się z pasa startowego".

Kilka lat wcześniej jadąc autobusem do San Francisco usłyszałem, że w katastrofie lotniczej zginęła Aaliyah. Nie mogłem w to uwierzyć. Bijąca wtedy rekordy popularności, świetna śpiewaczka i to tuż po premierze filmu "Romeo must die", ONA, nie żyje, mając świat u swoich stóp, i Bahamy jako docelowe miejsce lotu.

Dziś będąc w Zielonej Górze dostałem wiadomość o tym co się stało i co miało za chwilę stać się wiadomością numer jeden tego dnia każdego Polaka i nie tylko. I pomyślałem, że tragedie, w których ginie większa ilość osób to jedno, a wypadki w których giną osoby, o których można powiedzieć, że w jakiś sposób je znamy to drugie. Bo to tak jakby, za przeproszeniem, rozbił się autobus pełen obsady serialu 'm jak miłość'. Niby to żadna nasza rodzina, czy ktoś komu powiedzieliśmy kiedyś "cześć" ale to osoby, które 'widujemy' prawie na co dzień. I nie mówię tu o parze prezydenckiej, bo to przypadek bez precedensu. Ale ta pozostała 80ka. Mój Boże. Gdzieś ich już widziałem...

Nasz świat się nie zawalił tego dnia. No, nie mój przynajmniej. Miałem plany, które musiałem zrealizować i zrealizowałem. Po drodze do Kołobrzegu widziałem przyjęcia weselne, które po prostu, musiały się odbyć. A ludzie tańczyli. Ziemia kręciła się nadal wokół słońca, choć bez kilku osób, które znam z nazwiska. I z całej tej listy najbardziej utkwił mi w głowie Sebastian. Dla mnie jak najbardziej realny i namacalny z całego tego ambarasu. Człowiek, którego tu i ówdzie spotkałem, zamieniłem słowo i uścisnąłem dłoń. I jakoś ciężko mi uwierzyć, że ich już nie ma wśród nas.

C'est la vie.

Brak komentarzy: