Kołobrzeski Spleen

6 lis 2009

What you see ain’t what you get

Kiedy 2 czerwca 2004r. stanęliśmy z Weniem na drodze 287 z Riverton do Jackson, okazało się, że pomysł z przejechaniem tego dystansu na stopa nie był tak optymistycznie łatwy jak to zakładaliśmy patrząc na mapę przed wyjazdem. Ba, okazało się, że wypadało się zaopatrzyć w jakiś większy bukłak wody, bo wokół pustkowie, a przejeżdżające auto zdarzało się najwyżej raz na kwadrans. Zresztą, już dojeżdżając autobusem do Riverton i mijając po drodze tylko ‘miasta’ typu Powder River, przed którymi wisiał wielki znak ‘population:15’ dawały do myślenia. A my co? Jeden plecak (mój, bo bagaż Wenia w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął gdzieś podczas przesiadki w okolicach Casper), krótkie rękawki w koszulkach (hej co wokół robią te góry i czemu temperatura zaczyna spadać?) i optymizm na twarzach, który zanikał z każdym mijającym kwadransem.

Więc jak do cholery się tam znaleźliśmy? Ano mieliśmy to wszystko ‘skrupulatnie’ zaplanowane już w Polsce. Cel był jeden – dostać się do Jackson w stanie Wyoming, gdzie czekała sezonowa praca i gdzie w życiu jeszcze nie byliśmy. Lądowaliśmy w Denver i jedynym sposobem dotarcia bezpośrednio do Jackson był samolot, który powiedzmy delikatnie na starcie zrujnowałby nam budżet wakacyjny. Autobusów do samego Jackson nie było. No ale po głębszej analizie znalazł się autobus do Riverton! A Riverton był już w tym samym stanie. Ba, na tej wielkiej mapie, tego wielkiego kraju, był tuż obok naszego celu.

Denver - Riverton - 381 mil (613km)


Ale oczywiście już na starcie nie obyło się bez niespodzianek. Autobus wyruszał z Denver wieczorem i mieliśmy tak wycyrklowane, że po wylądowaniu w US, z wywieszonymi jęzorami dotarliśmy na stację lokalnego PKSa (Greyhound). Ale czego nie przewidzieliśmy - ktoś jeździ tą linią - nie było biletów. Co zrobić. Kupiliśmy bilety na autobus poranny wyjeżdżający dnia następnego. Historia noclegu w Denver zasługuje na osobną notkę, więc nadmienię tylko, że udało się bez wydania dolara spędzić noc w tym mieście.

Następnego dnia rano pokazaliśmy bilety kierowcy autobusu, który z przekornym uśmieszkiem powiedział tylko: "Riverton? Where the hell is that?". Kolejne 10 godzin spędziliśmy w autobusie. Im bliżej Riverton, tym na ulicach robiło się jakoś luźniej. A im mniej aut tym mniej okazji na stopa. Do samego Riverton dojechało łącznie z nami może 5 osób. Nawet Wenia bagaż wysiadł po drodze. Postanowił dotrzeć do Jackson inną drogą równy miesiąc później. Po naklejkach jakie miał na sobie widać było, że zwiedził kawał Stanów. Ale zostawmy bagaż w spokoju. On sobie poradził. Wiedział kiedy opuścić tonący statek. Natomiast my byliśmy w głębokiej dupie.

Nawet najmniejsze amerykańskie miasteczka mają to do siebie, że są kurewsko rozwlekłe. A do tego było to Wyoming. Nikt tu nie chce mieszkać przecież. Za cenę przeciętnego mieszkania w Kołobrzegu miałbyś tam pewnie parcelę pozwalającą postawić chatę z towarzyszącym, hektarowym polem kukurydzy. A jak to z podróżowaniem na stopa bywa, żeby się nim poruszać trzeba go złapać, a żeby go złapać trzeba najpierw wyjść za rogatki miasta, gdzie droga prowadzi już tylko w twoim, wybranym kierunku. Zanim znaleźliśmy właściwy wyjazd i przeszliśmy to pieprzone miasto, była już 18:00... I kiedy stanęliśmy z Weniem na drodze 287 z Riverton do Jackson, okazało się, że pomysł z przejechaniem tego dystansu na stopa nie był tak optymistycznie łatwy jak to zakładaliśmy patrząc na mapę przed wyjazdem.

Pierwszego stopa złapaliśmy jednak stosunkowo szybko. Zajęło to może 15 minut. Jakieś dwie, korpulentne meksykanki zabrały nas na swojego pickupa. Uwielbiam jeździć stopem na pickupach. Jest kilka plusów takiej podróży. Pierwszy to, że nie musisz gadać z właścicielem auta i opowiadać mu po raz 100 historii skąd, gdzie, jak, po co itp. Drugi plus to ten wiatr we włosach i słońce, które bije ci w twarz, a ty czujesz się dziwnie wolny. Oczywiście ta druga opcja pewnie nie sprawdza się poniżej pewnej temperatury ale jakoś zawsze było ciepło w rejonach gdzie na stopa się jeździło. Tak czy owak, meksykanki podwiozły nas może 5km za miasto, wysadziły przy drodze i pojechały hen w pole. I tak zostaliśmy na całkiem uczciwym pustkowiu.

W ustach robiło się sucho. Na drodze 287 można było się położyć, nie ryzykując, że coś cię przejedzie. Wzniesienie, na którym staliśmy idealnie nadawało się do obserwacji. Jeśli nadjeżdżało auto, widać je było z dobre 2 minuty zanim dojechało. Zresztą, co ja mówię. Jakie auta? Ruch jak na pustyni. Równie dobrze mogłaby przejeżdżać tędy karawana na wielbłądach. W stronę Jackson droga ciągnęła się po horyzont. I czego przed wyjazdem nie przewidzieliśmy, teren był dosyć górzysty. W sumie dość górzysty to mało powiedziane. I jeśli początkowo wydawało się, że przejechać na stopa 260km da się spokojnie, to już przejechać taki kawałek górskimi przełęczami, gdzie droga wiedzie średnio na 1800m n.p.m., a miejscami dochodzi do 2700m n.p.m to już robi się z tego przeprawa. Do tego w planach mieliśmy przyjazd nocnym autobusem, który byłby tu na rano i teoretycznie mielibyśmy więcej czasu 'za dnia' na dotarcie do celu. A tak - robiło się ciemnawo. Za nami jakiś traktor robił opryski niekończących się pól. Samochodów na horyzoncie widać nie było.

Riverton - Jackson - 161 mil (260km)


Oczywiście jak zawsze w tego typu historiach, pojawia się wybawiciel na białym koniu. Biały koń był w jego przypadku zdezelowanym, amerykańskim, dwudrzwiowym furarzem. W środku panował największy syf jaki można sobie wyobrazić. Obrazowo wyglądało to tak, jakby właśnie wykopał tę furę spod ziemi i każde dotknięcie elementu wyposażenia kończyło się upierdoleniem ciuchów. Ale jak woźnica zaprasza to się nie odmawia - zwłaszcza w tak krytycznych momentach. Gość był młodym, lokalnym redneckiem. Zabrał nas kawał drogi do Crowheart, gdzie mieszkał. Po konsultacjach ze swoją matką i wysłuchaniu naszej rzewnej historii zagubionych Polaków, zatankował do pełna i zawiózł do samego Dubois. Dotarliśmy tam przed północą. Namawialiśmy gościa żeby jechał z nami do samego końca i wracał rano ale nie dał się przekonać. I tak wielki szacun za jego bezinteresowność i fakt, że fura nie rozpadła się po drodze (chyba, że w drodze powrotnej ale tego już nie wiemy). Łącznie pokonaliśmy 125km. Pół drogi.

Drugie pół drogi postanowiliśmy pokonać na chama. Zadzwoniliśmy do pracodawcy, że jesteśmy nieopodal i niech ktoś po nas przyjedzie, bo już noc zapada i nigdzie drogi ni kurchanu. O dziwo ktoś przyjechał. Historia Polaków co w środku nocy kazali szefowej HR jechać przez przełęcz do Dubois obiegła cały hotel. A faktycznie nie była to wesoła podróż. Szczególnie, że przełęcz miejscami była stroma, było ciemno, a od czasu do czasu przebiegały przez drogę stada bizonów(!). Jak jebane czołgi. Mniejsze sarny i tego typu dziczyzna nie była straszna. Ale te bizony. Myślałem, że wyginęły. A one nie dość, że nie wyginęły to jeszcze biegały przez ulicę stadami. Ba, w restauracji mogłeś zjeść jebanego bizona. Znaczy stek z niego. Czy chociaż goleń. Bo całego zjeść się nie dało.

Koniec, końców, ekonomiczna podróż okazała się sukcesem. Jednak to co widzieliśmy na mapie przed wyjazdem, zweryfikowała rzeczywistość na miejscu. Nie na darmo mówią, że podróże kształcą. Dodatkowo, rok później wróciliśmy w to miejsce... i też nie samolotem. Ale to już inna historia :)

Brak komentarzy: